18:53

Złamane pióro - Małgorzata Maria Borachowska

Złamane pióro - Małgorzata Maria Borachowska
"Złamane pióro" autorstwa Małgorzaty Marii Borachowskiej to książka niebanalna, którą trudno przyporządkować do konkretnego gatunku literackiego. Zawiera w sobie elementy powieści obyczajowej, romansu, fantastyki jak i powieści psychologicznej. Pełna jest metafor i przemyśleń, prowokuje czytelnika do własnych, często niejednoznacznych, interpretacji oraz długotrwałych rozmyślań.

Emily Crewe, na skutek traumatycznych przeżyć, postanawia diametralnie odmienić swoje życie. Sprzedaje mieszkanie w mieście i przeprowadza się do starego domu położonego na odludziu w dzielnicy domków letniskowych, który wcześniej należał do jej zmarłych dziadków. Pierwszego dnia pobytu w nowym domu poznaje Jacoba, znanego i cenionego architekta oraz światowej sławy grafika. Między tą dwójką rodzi się charakterystyczna, magnetyczna więź, której ciężko się oprzeć. Życie obojga przewraca się do góry nogami.
Emily ucieka przed bolesnymi wspomnieniami, jej jedynym marzeniem jest to by zapomnieć. Zrywa kontakt z większością znajomych, po to by nikt nie przypominał jej o traumie jaką przeżyła. Koncentruje się na pisaniu swojej pierwszej powieści, która ma być swoistym katharsis, oczyszczeniem, które pomoże jej pogodzić się z przeszłością. W momencie gdy Jackob próbuje się czegoś o niej dowiedzieć rozdrapuje stare rany. Emily zamyka się w sobie, we własnym hermetycznym, samowystarczalnym świecie, co powoduje niepotrzebne konflikty i nieporozumienia. Oboje mają ciężkie charaktery i nie przebierają w słowach, każda kłótnia jest gwałtowna i pozostawia po sobie niemalże zgliszcza. Czy uda im się dojść do porozumienia i ocalić uczucie, które dopiero co zaczyna się rodzić?

Fabuła powieści może brzmi banalnie, ale zapewniam, że nie jest to kolejna typowa historyjka o ucieczce na wieś i próbie poukładania swojego życia od nowa z gorącym romansem w tle. Powieść przesiąknięta jest niejednoznacznymi metaforami, które stanowią prawdziwe czytelnicze wyzwanie. Książka jaką pisze Emily jest istotną częścią powieści, elementy fantastyczne mają wiele wspólnego z życiem bohaterki i stanowią pewnego rodzaju rozgrzeszenie z przeszłością. Ta część powieści wiele mówi o bohaterce, o jej pragnieniach, marzeniach, potrzebach, bólu, cierpieniu oraz wewnętrznej walce jaką ze sobą toczy. Dziewczyna za jej pomocą próbuje odbić się od dna, wyjść na prostą i pogodzić się sama ze sobą.

Emily miała przed sobą karierę wielkiej pianistki, jednak zabrakło jej pasji, która mobilizowałaby ją do ciągłego doskonalenia. Talent to nie wszystko, potrzebna jest również determinacja, ciężka praca i chęć odniesienia sukcesu. Brak entuzjazmu i ciągłe podporządkowywanie się wpływom rodziny doprowadziło do tego, że Emily znienawidziła fortepian i pod wpływem nagłego, nieprzemyślanego impulsu doprowadziła niemalże do tragedii. Nic dziwnego, że to właśnie fortepian grał pierwsze skrzypce w jej powieści, instrument, który kochała i nienawidziła jednocześnie. Czy jeszcze kiedyś odważy się i zagra? Pokarze światu na co ją stać?

Bohaterowie w swoich długich, fascynujących dyskusjach odbywanych przy czarnej kawie, wyrażają swoje poglądy i poruszają istotne tematy takie jak rasizm, ekologia, prawa zwierząt, wiara i polityka. Bez wątpienia jednak najważniejszym motywem przewodnim powieści jest walka o własną tożsamość i życie według własnego scenariusza bez ingerencji osób trzecich. Pod pozorem błahej historii kryje się wiele kontrowersyjnych tematów, które mają wpływ na zaniżenie samooceny bohaterów, prowadzą do bólu, smutku oraz braku wiary we własne siły i umiejętności.

"Złamane pióro" nie jest lekką i przewidywalną lekturą, skłania czytelnika do zadumy i refleksji nad poruszanymi tematami oraz własnym życiem. 

Wydawnictwo: Poligraf
Data wydania: lipiec 2012
Ilość stron: 360

Recenzja bierze udział w wyzwaniach:

12:22

Butik na Astor Place - Stephanie Lehmann

Butik na Astor Place - Stephanie Lehmann
"Butik na Astor Place" autorstwa Stephanie Lehmann, to opowieść o dwóch kobietach z różnych epok, które połączyła specyficzna więź niezależna od upływającego czasu.

Amanda Rosebloom, dobiega czterdziestki, jest bezdzietną panną, która poświęciła młodość dla żonatego mężczyzny, wdając się w długoletni romans i żyjąc nadzieją, że ukochany porzuci kiedyś dla niej żonę. Poznajemy ją w momencie kryzysu, gdy zaczyna zdawać sobie sprawę z nieuchronnie płynącego czasu i zmarnowanych najlepszych lat życia. Ma wątpliwości czy jeszcze zdoła odnaleźć prawdziwą miłość, założyć rodzinę i urodzić dzieci, których bardzo pragnie. Mimo wszystko regularnie widuje się z kochankiem, nie potrafi oprzeć się mężczyźnie i wszystkie próby definitywnego zakończenia znajomości kończą się fiaskiem. Pewnego dnia w starej mufce znajduje dziennik z lat 1907-1908 należący do Olive Westcott - dziewczyny, która z dnia na dzień straciła wszystko co miała i kochała, wkroczyła w brutalny świat biedoty miejskiej i musiała się usamodzielnić. Zapiski działają na Amandę niczym sesja terapeutyczna, szybko okazuje się, że mimo 100 lat różnicy w czasie, mają z Olive wiele wspólnego.

Rozdziały opisujące życie Amandy i Olive przeplatają się ze sobą. To zadziwiające jak bardzo różni się życie współczesnej, niezależnej kobiety od tej żyjącej 100 lat temu. Wówczas kobiety nie miały prawa głosu, istniał zakaz przyjmowania samotnych kobiet do hotelów, a pracująca kobieta zarabiała dużo mniej od pracującego mężczyzny na tym samym stanowisku. Istniał pogląd, że kobiety powinny siedzieć w domu i zajmować się dziećmi, te niezależne, pragnące się rozwijać uznawane były za dziwaczki lub biedotę, którą do pracy zmusiła sytuacja finansowa, a nie chęci rozwoju. Edukacja seksualna była na niskim poziomie, z dziewczynkami nie rozmawiało się o seksie i ich cielesności, tematy tabu nie były poruszane w dobrym towarzystwie, kobieta dowiadywała się wszystkiego w noc poślubną, co było szokiem i nie pozwalało czerpać przyjemności ze zbliżenia. Co ciekawsze, te bardziej dociekliwe również dostawały nieprawidłowe bądź przestarzałe informacje, z czego wielokrotnie wynikały problemy, świadczy to o wiedzy i edukacji ówczesnych lekarzy.

Dzięki autorce możemy porównać Nowy Jork obecnie z Nowym Jorkiem 1907 roku, jak zmieniła się architektura, styl, mentalność ludzi. Wystarczy krótka obserwacja by stwierdzić, że obecnie to zupełnie inne miasto, nowoczesne, wyzwolone, gdzie każdy niezależnie od płci, rasy czy przekonań ma takie same prawa jak i obowiązki. Wraz z upływem czasu zmieniła się rola kobiet, zyskały na znaczeniu, a ich pozycja stała się bardziej ustabilizowana, w dzisiejszych czasach nie do pomyślenia jest fakt by nie miały wstępu do hoteli, robienia kariery zawodowej czy zakładania spodni. Początek przemian można zaobserwować już w 1907 roku. Olive chciała pracować, nie interesowało jej zakładanie rodziny, miała ambitne plany i jasno ukierunkowane cele, buntowała się przeciwko niesprawiedliwym zakazom i nakazom.

Zarówno współczesne kobiety jak i te sprzed wieku miały podobne marzenia i cele, głównym z nich była niezależność i stabilna sytuacja finansowa, do której uparcie dążyły bez względu na przeciwności losu. Z powieści wynika jasno, że nie warto rezygnować ze swoich marzeń, ciężka praca i determinacja prowadzą na sam szczyt.

Obraz mężczyzny autorka przedstawiła jako typ pana i władcy, dominatora, który wykorzystuje swoją przewagę i pozycję we wszelkie możliwe sposoby, by później uciec od konsekwencji. W 1907 roku kobieta bez mężczyzny nie miała prawa bytu i nic nie znaczyła w społeczeństwie, co mężczyźni skutecznie wykorzystywali. Oczywiście zdarzały się wyjątki, ale niestety należały do zdecydowanej mniejszości. Większość bogatych, zamężnych mężczyzn miała "przyjaciółki" pochodzące z niższej klasy społecznej, które mamiły obietnice bogactwa, życia w dostatku i luksusie. Dziewczyny, które ledwo co wiązały koniec z końcem zgadzały się na takie układy by móc żyć na względnie normalnym poziomie. Smutne jest to, że pomimo upływu 100 lat sytuacja niewiele się zmieniła, w dalszym ciągu istnieją mężczyźni wykorzystujący swoją przewagę oraz kobiety, które biorą pieniądze od swoich kochanków tłumacząc to na wiele sposobów (doskonałym przykładem na tego zjawiska jest Amanda).

Zdecydowanie większą sympatią obdarzyłam Olive. Jest to pozytywna, ciekawa świata dziewczyna, która nie boi się wyzwań i uparcie dąży do poprawienia swojej sytuacji oraz realizacji marzeń. Nie boi się swoich przekonań i głośno wypowiada swoje zdanie, często własnym kosztem oraz kosztem zawieranych przyjaźni. Olive jest doskonałym przykładem na to, że niezależnie od czasu i sytuacji warto walczyć o swoje marzenia i przekonania.
Inaczej ma się sytuacja z Amandą, swoim zachowaniem nieustannie mnie irytowała. Podejmowane przez nią decyzję sprawiły, że zmarnowała najlepsze lata swojego życia i unieszczęśliwiła się na własne życzenie. Chciałoby się powiedzieć, że dostała to na co zasłużyła, jednak mimo wszystko odrobinę jest mi jej żal.

"Butik na Astor Place" to typowe babskie czytadło, doskonałe na chwilę wytchnienia po ciężkim dniu pracy. Niewątpliwy plus powieści stanowi możliwość analizy porównawczej życia kobiet w różnych epokach. Można na chwilę przenieść się do innego czasu i spróbować przekonać się czy żyjąc 100 lat temu byłybyśmy szczęśliwe.

Tytuł oryginalny: Astor Place Vintage
Tłumaczenie: Anna Rajca - Salata
Wydawnictwo: Muza
Data wydania: 11 lutego 2015
Ilość stron: 480

Recenzja bierze udział w wyzwaniach:

18:21

Zielona mila - Stephen King

Zielona mila - Stephen King
Czy "Zieloną milę" muszę komuś przedstawiać? Jeżeli ktoś nie czytał książki na pewno słyszał o filmie. Sama zaczęłam od ekranizacji. Po raz pierwszy oglądałam go będąc małą dziewczynką, film skradł moje serce i za każdym razem gdy go oglądam wciąż wywołuje we mnie te same emocje. Tym razem przyszła kolej na książkę, genialną, wzruszającą, niezwykłą. Dawno nie miałam okazji sięgnąć po coś co targnie moimi emocjami od samego początku do samego końca, pozostawiając książkowego kaca. Mimo, że znam tę historię niemalże na wylot to miałam wrażenie jakbym poznawała ją zupełnie na nowo.
"Czas leczy wszystkie rany, czy chcemy czy nie. Czas oddala od nas wszystko, a na samym końcu czeka nas wyłącznie mrok. Czasami odnajdujemy w nich innych, a czasem znów ich tam gubimy..."
Historię poznajemy z perspektywy Paula Edgecombe, strażnika więziennego w bloku E, miejsca do którego trafiają mordercy i zwyrodnialcy skazani na śmierć, gdzie długa zielona mila (nazwana tak od koloru wykładziny) prowadzi do stojącego na drewnianym podium krzesła elektrycznego zwanego Starą Iskrówą. To tutaj trafia John Coffey ("tak jak napój, tylko inaczej się pisze"), olbrzymi murzyn skazany na śmierć za brutalne morderstwo i gwałt na kilkuletnich bliźniaczkach. John nie pasuje do profilu pedofila mordercy, jest łagodny niczym baranek, nie sprawia  żadnych trudności, ciągle płacze i boi się ciemności. Szybko okazuje się, że posiada również nadprzyrodzone zdolności, a to, że został uznany za mordercę to czysty przypadek i zbieg okoliczności.
"Każdy z nas jest kruchy niczym szkło, nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach"
Stephen King jest mistrzem w tworzeniu niepowtarzalnego klimatu oraz wyrazistych i niezapomnianych bohaterów. Każda postać ma mocno zarysowaną osobowość, która sprawia, że czytelnikowi nie pozostaje obojętna. Można darzyć ich sympatią bądź nie, bohaterowie negatywni są całkowicie pozbawieni pozytywnych cech i nawet gdy spotyka ich coś złego, nie jest ich żal. 
Inaczej ma się sytuacja z niektórymi skazańcami z celi śmierci. Mimo, że teoretycznie, spotkała ich zasłużona kara, to ostatnie dni życia, które mamy okazję obserwować, pozostawiają wiele wątpliwości co do słuszności kary śmierci, zwłaszcza poprzez krzesło elektryczne, co wydaje mi się dość brutalnym i mało humanitarnym rozwiązaniem. 

Książka wciąga od pierwszych stron, jest tajemnicza i nieoczywista. Akcja utworu jest silnie osadzona w rzeczywistości, mimo wszystko nie brak jej magii i odrobiny fantastyki (bez czego książki Kinga nie mogłyby chyba istnieć). Problemy dotykające bohaterów są codzienne i takie ludzkie - konflikty w pracy, choroby, miłość, przyjaźń, współczucie, nienawiść. Obok pojawia się magia i odrobina tajemnicy. Kim jest John Coffey? Czy jest narzędziem w rękach Boga, który miał sprawić, że życie na ziemi stanie się znośniejsze? Co się stanie gdy niesprawiedliwie oskarżony zniknie z powierzchni ziemi?

"Jestem strasznie zmęczony bólem, który słyszę i czuję, szefie. Zmęczony tym, że ciągle wędruję, samotny jak drozd na deszczu. Nie mając nigdy żadnego kumpla, z którym mógłbym wędrować i który powiedziałby mi, skąd, dokąd i po co idziemy. Jestem zmęczony tym, że ludzie są dla siebie niedobrzy (...)Zmęczony ciemnością. Czuję głównie ból. Jest go za dużo."
"Zielona mila" to powieść niezwykle emocjonująca, która wywołuje chyba wszelkie możliwe reakcje. Jest tutaj miejsce na humor i śmiech, jak i smutek oraz refleksję. Pozytywne momenty nie pozwalają jednak zapomnieć o tym, że akcja utworu rozgrywa się na bloku śmierci, w miejscu gdzie więźniowie spędzają ostatnie dni swojego życia. Finałowa scena wzrusza, czyta się ją ze łzami w oczach, mimo, że wszystko w oczywisty sposób prowadzi do tragicznego końca. W trakcie lektury ma się nadzieję, że jednak historia potoczy się inaczej, że sprawiedliwości stanie się zadość. W dzisiejszych czasach proces Johna Coffey'a wyglądałby zupełnie inaczej.

Polecam wszystkim, nawet tym, którzy za Kingiem nie przepadają. Brak jej typowo kingowskich zapędów do zbytecznego rozwlekania akcji i nudzenia czytelnika, fantastyki. Powieść porusza najgłębsze emocje i śmiało zasługuje na miano arcydzieła. Śmiało mogę stwierdzić, że zdecydowanie należy do moich ulubionych i wrócę do niej jeszcze nie raz.

Tytuł oryginalny: The Green Mile
Tłumaczenie: Andrzej Szulc
Wydawnictwo: Albatros
Data wydania: 2001
Ilość stron: 415

Recenzja bierze udział w wyzwaniach:


14:33

Teatr - Dajcie mi tenora!

Teatr - Dajcie mi tenora!
Byłam w teatrze!
Pierwszy raz od niepamiętnych czasów (wstyd się przyznać). Do tej pory ceny biletów skutecznie mnie odstraszały, ale tym razem bilet dostałam z pracy więc nie wypadało się nie wybrać.
Bałam się tego co dostanę, nie wiedziałam jak się ubrać, jak zachować, co wypada, a co nie, w końcu to kultura na najwyższym poziomie, z którą do tej pory miałam niewiele wspólnego. Jak się okazało moje obawy były zupełnie bezzasadne.

Pierwszym zaskoczeniem była sala wypełniona po brzegi, ani jednego miejsca wolnego. Drugim przekrój wiekowy. Godzina 18 to już dość późny wieczór, zwłaszcza obecnie kiedy szybko zapada zmierzch, a w teatrze było kilka wycieczek szkolnych. Za moich czasów na spektakle chodziło się jedynie w godzinach lekcyjnych, często po to by uniknąć siedzenia na lekcjach. Kolejne zaskoczenie było dość przykre, zawsze myślałam, że teatr to eleganckie miejsce, do którego należy się elegancko ubrać, co niektórzy chyba o tym zapomnieli (albo obecna moda zmieniła i placówki kulturalne). Tak więc obok eleganckich mężczyzn w garniturach i kobiet w sukienkach można było zobaczyć osobników w kolorowych koszulach, sweterkach, t-shirtach, adidasach jak i zwykłych dresach (co było dla mnie największym wstrząsem).
Oczywiście nie obyło się bez przepychanek i walki o miejsce, a to komuś pomyliły się rzędy, a to ktoś kogoś podsiadł, najwięcej zamieszania siała oczywiście szkolna młodzież, najbardziej niezadowoleni stwierdzili, że mają gdzieś spektakl, który się jeszcze nawet nie zaczął i idą do pobliskiej galerii. Byłam lekko zniesmaczona, zwłaszcza, że młodzież miejsce zajmowała tuż za mną i dla zabicia czasu zaczęła obżerać się chipsami wyciągniętymi z reklamówek! Gdzie byli wychowawcy? Nie wiem.


Na szczęście po podniesieniu kurtyny było już tylko lepiej, bawiłam się wyśmienicie i z pewnością wpiszę teatr do mojego stałego repertuaru. Następne na liście jest przedstawienie dla dzieci, na które chciałabym zabrać swoją 7-letnią córkę, która teatr zna tylko z krótkich scenek rozgrywanych w szkole.

„Dajcie mi tenora!", spektakl na którym byłam, to szalona komedia o... narodzinach gwiazdy. Kilkadziesiąt minut rewelacyjnej zabawy, toczącej się w zwariowanym środowisku artystycznym.
W operze w Cleveland trwają ostatnie gorączkowe przygotowania do wielkiej gali - przedstawienia „Otella" z gościnnym udziałem światowej sławy włoskiego tenora. Wszystko zdaje się przebiegać zgodnie z planem do czasu, kiedy plany legną w gruzach. Kilka godzin przed rozpoczęciem spektaklu okazuje się bowiem, że sławny gość zginął. Jak wyjść z twarzą z tej dramatycznej sytuacji, żeby uniknąć towarzyskiego skandalu i bankructwa?! Można czekać na cud lub próbować wybrnąć z kłopotu, wybierając rozwiązanie równie cudowne w prostocie i nierealne w wykonaniu - niepostrzeżenie zastąpić słynną gwiazdę...

"Dajcie mi tenora!" to komedia, przy której płakałam ze śmiechu. Żarty sytuacyjne, cięte riposty, komiczne dialogi okraszone włoską muzyką, to wszystko sprawiło, że wieczór należał do wyjątkowo zaskakujących i udanych. Gra aktorska była wyjątkowo ekspresyjna i brawurowa, scena wręcz kipiała od emocji. Szczególnie zaciekawiła mnie postać Sounders'a, która wiodła prym na scenie. Tego nie da się opisać, to trzeba zobaczyć ;)

Nie należę do znawców teatru i gry aktorskiej. Tak jak wspomniałam na początku ostatni raz w teatrze byłam wieki temu, co ciekawsze było to moje pierwsze spotkanie z komedią, w takim wydaniu. Jedyne co mogę powiedzieć to to, że podobało mi się niezmiernie, a to jest chyba najważniejsze. Nie nudziłam się ani przez chwilę. "Dajcie mi tenora!" pokazało mi, że w teatrze również można dobrze się bawić, a wrażenia są o niebo lepsze niż w kinie :)




Przekład: Elżbieta Woźniak
Reżyseria: Marcin Sławiński
Scenografia: Wojciech Stefaniak
Kostiumy: Justyna Chruślicka

Obsada:
Diana -  Izabela Brejtkop
Maria - Katarzyna Dorosińska (gościnnie)
Maggie - Maria Gudejko
Tito Merelli - Piotr Kondrat
Max - Łukasz Mazurek
Saunders - Jarosław Rabenda
Bellhop - Wojciech Wachuda
Julia - Iwona Pieniążek

12:47

Stigmata - Beatrix Gurian

Stigmata - Beatrix Gurian
"Stigmata" autorstwa Beatrix Gurian to książka wydana w niezwykle staranny, interesujący i klimatyczny sposób. Uroku dodają przede wszystkim ciekawe, budzące niepokój zdjęcia autorstwa Erola Guriana, które w sprytny sposób wplecione są w akcję powieści. Nie ukrywam, że to głównie one pochłonęły moją uwagę i zainteresowały bardziej niż treść utworu. Mimo, że większość opinii na temat książki jest pozytywna to mnie niestety rozczarowała. Oczekiwałam większych emocji, tajemnicy, wstrząsających i szokujących wydarzeń, otrzymałam powieść typowo młodzieżową w wersji dużo łagodniejszej niż oczekiwałam.
"Życie to umieranie. I właśnie ciąg małych śmierci nadaje życiu sens."
Emma wychowywana była przez matkę. Ojca znała jedynie z opowieści i jednego zdjęcia przechowywanego w starym medalionie. Z dnia na dzień zostaje całkowicie sama, matka ginie w wypadku samochodowym, a jej ciało nie zostaje odnalezione. Pewnego dnia dziewczyna otrzymuje tajemniczą przesyłkę, z której jasno wynika, że matka została zamordowana. Ślad prowadzi do ekskluzywnego obozu dla młodzieży, położonego w starym, opuszczonym zamku na odludziu, w scenerii niczym z typowego horroru. Emma postanawia odkryć prawdę. Jej udział w obozie uruchamia lawinę tajemniczych wydarzeń, które prowadzą do tragedii. Okazuje się, że życie dziewczyny było jednym wielkim kłamstwem serwowanym przez matkę, a odkrycie prawdy będzie bolesne i wstrząsające.


Emma nikomu nie może ufać, wszyscy wydają się podejrzani i niebezpieczni. Opuszczony zamek skrywa w sobie wiele tajemnic z przeszłości, okazuje się, że zarówno on jak i pozostali członkowie obozu mają z Emmą wiele wspólnego. Miejsce obozu jak i jego uczestnicy zostali wybrani celowo, a wszystko to łączy się z tajemniczą przeszłością matki dziewczyny. Nastolatka zapuszczając się w niebezpieczne rejony odkrywa kolejne sekrety, które zrujnują jej dotychczasowy świat i poczucie stabilizacji. Co takiego odkryje Emma? Co spotkało jej matkę w tym tajemniczym miejscu?

"Trzeba zdobyć się na odwagę i zostawić cienie przeszłości za sobą, patrzeć w przód, przed siebie."
Przyznaję, że finał powieści jest dość zaskakujący, z pewnością nie tego się spodziewałam. Wiele wyjaśniają rozdziały opowiadające o wydarzeniach rozgrywających się wiele lat przed urodzeniem Emmy. Niestety nie jest to typowy horror, który czytałabym z wypiekami na twarzy i dreszczem emocji. Więcej niepokoju wzbudziły we mnie zdjęcia niż akcja utworu. Należy jednak pamiętać, że jest to powieść młodzieżowa, skierowana głównie do tych młodszych czytelników, którzy dopiero zaczynają przygodę z powieścią grozy, ci którzy oczekują mocniejszych wrażeń mogą poczuć się zawiedzeni.

Kreacja bohaterów została zepchnięta na dalszy plan, postacie drugoplanowe są ledwo co zarysowane, w zasadzie można by ich całkowicie pominąć, a powieść niewiele by straciła. Niektóre wątki wydają się zbędne, inne są pominięte i nie znajdują rozwinięcia. Dodatkowo cała historia wydaje mi się dość naiwna. Postępowanie matki Emmy w młodości jak i w dorosłym życiu jest nielogiczne i pozbawione sensu. Sam fakt do jakiego perfidnego podstępu posunęła się by spłodzić córkę i czym tak naprawdę dziewczyna dla niej była działa na mnie irytująco. Chyba jestem za stara na książki tego typu. Zbyt dogłębnie analizuję i wychwytuję fragmenty, na które młody czytelnik nie zwraca uwagi bo w zwyczajny sposób go nie dotyczą.
Niestety książka mnie nie porwała i nie oczarowała. Być może gdybym przeczytała ją mając 15 lat mój odbiór byłby zupełnie inny, obecnie jestem niestety rozczarowana.

Tytuł oryginalny: Stigmata
Tłumaczenie: Ewa Spirydowicz
Wydawnictwo: Muza
Data wydania: 21 października 2015
Ilość stron: 340


Recenzja bierze udział w wyzwaniach:

12:16

Ewa Podsiadły - Natorska - Błękitne dziewczyny

Ewa Podsiadły - Natorska - Błękitne dziewczyny
Kaja Redo, główna bohaterka książki "Błękitne dziewczyny" mieszka w Radomiu, podobno jednym z najgorszych miast do życia, bez perspektyw, szans na rozwój i karierę. Dziewczyna niedawno rozstała się z narzeczonym i była zmuszona ponownie zamieszkać z rodzicami, pracuje jako fotoreporterka dla lokalnego tygodnika mając szefową z piekła rodem, która skutecznie uprzykrza jej życie i płaci marne grosze.
Kaja i tak nie znajduje się w najgorszej sytuacji, jedna z jej przyjaciółek pracuje w znanej sieci księgarskiej jako sprzedawca, a druga pozostaje bezrobotna i mieszka pod jednym dachem z mężem gburem, który nie potrafi jej docenić (wszystkie trzy dziewczyny ukończyły filologię polską na renomowanym uniwersytecie, ale po okresie studiów postanowiły wrócić do swojego rodzinnego miasta).

"Radom - Dziadom"
Kaja kocha swoje rodzinne miasto i denerwują ją nieprzychylne komentarze jakie krążą na jego temat. Jest typową lokalną patriotką, która chciałaby wydobyć z miasta to co najlepsze, pokazać, że w Radomiu też da się odnieść sukces i godnie żyć. Pod wpływem nagłego impulsu zakłada na Facebooku profil "Szczęśliwe Polki", na których umieszcza zdjęcia zwykłych kobiet (i dziewczyn), którym udało się osiągnąć sukces.
Jest tam Iwona, która wyszła z depresji poporodowej, schudła 32 kg i odniosła sukces jako internetowa trenerka fitness, jest Magda, która napisała 117 wierszy, Lidia, która odeszła od męża tyrana, Malwina, która potrafi ubrać się z klasą za 5 zł w ciucholandzie (jak widać za swój osobisty sukces można uznać niemalże wszystko).
Początkowo Kaja miała na celu umieszczać na profilu jedynie zdjęcia radomianek, jednak popularność Szczęśliwych Polek przeszła jej najśmielsze oczekiwania, kobiety z całej Polski nadsyłały zdjęcia z opisem swojego sukcesu.

Książka, aż kipi od pozytywnej energii i optymizmu. Autorka pokazuje, że niezależnie od wieku, miejsca zamieszkania czy wykształcenia można być szczęśliwym, wystarczy tylko odkryć w sobie to coś z czego jesteśmy dumni.
Barwni bohaterowie to dodatkowy plus powieści. Z Kają i jej przyjaciółkami nie da się nudzić, czasem mają gorsze dni, czasem dopada je dołek i chwile załamania, ale zawsze mogą na siebie liczyć i dzięki temu przechodzą najgorsze momenty swojego życia nie tracąc optymizmu i poczucia humoru.

"Błękitne dziewczyny" odebrałam bardzo osobiście. Z Kają wiele mnie łączy - podobny wiek, ukończony kierunek studiów, miejsce zamieszkania (tak, tak jestem z Radomia i nie wstydzę się do tego przyznać ;), dodatkowo książkę czytałam w trudnym dla mnie okresie gdzie niemalże wszystko działało na mnie negatywnie i doprowadzało do łez. Przyczyną złego nastroju było właśnie moje miasto, gdzie ciężko się wybić, znaleźć dobrą pracę i odnieść zawodowy sukces. Lektura powieści podziałała na mnie niczym wizyta u najlepszego psychoterapeuty, dodała wiary w siebie, pewności, przyczyniła się do poprawy nastroju i sprawiła, że bardziej optymistycznie patrze w przyszłość. Bo skoro innym kobietom się udaje to czemu mi ma się nie udać? Najważniejsze nie jest miejsce zamieszkania, a pomysł na siebie, determinacja i uparte dążenie do celu. Czasami warto zaryzykować by zacząć się spełniać, odnieść sukces i być szczęśliwym. Chciałam podziękować autorce za to, że mi to uświadomiła, w końcu jest jedną z radomianek, które odniosły sukces :)

Książkę polecam wszystkim bez wyjątku. Dawno nie czytałam czegoś tak optymistycznego, prosta historia, która daje wiele do myślenia i sprawia, że na życie zaczyna się patrzyć w zupełnie innych barwach. No i Radom można poznać z zupełnie innej perspektywy :)

Wydawnictwo: Muza
Data wydania: 14 października 2015
Ilość stron: 528


Recenzja bierze udział w wyzwaniach:
Copyright © Zatopiona w lekturze , Blogger